(ludmila karol)
wypycham
się kolorami... zbieram w sobie te, co już opadły... ubiegam gnijący
listopad... wolnymi przestrzeniami przepuszczam światło... kawałki nieba na
wylot przelatują przeze mnie... nie zauważam... przepuszczam dni przez palce...
niezauważenie... chmury przepływają przeze mnie... wtapiam się w tło licząc na
to, że listopad mnie nie zauważy... udaję, że mnie nie ma będąc wszędzie po
trochu... gdzieś coś chwytam... gdzieś kogoś spotykam... wszystko niknie... nie
liczę dni... nie liczę ludzi... już nie liczę... listopadowe znicze tlą się
jeszcze cicho przezroczystym światłem... w zawiesistym powietrzu gęstnieje
przezroczysty czas... przezroczyste dni gonią się nawzajem... wtapiam się w
nie... pozwalam sobie przeniknąć przez wilgotne niebo i przeniknąć niebu... z
głową w ciężkich chmurach, a wczesnymi rankami we mgle błądzę gdzieś i
którędyś... odpuszczam, opuszczam... przepuszczam okazje... tak przypuszczam...
przypuszczam, że... sama nie wiem, bo ten listopad nie definiuje... więc
szybko, byle niezauważenie, nie zdążywszy ograniczyć znaczeniami... wsiadając
do kolejnych pociągów... przepuszczając czas w rozjazdach, w gonitwie myśli...
uciekając przed znaczeniem... omijając wszystkie sensy... przepuszczając
światło przez wolne przestrzenie na wylot... a w listopadzie tak go niewiele...
wypchana kolorami, przezroczami... zawieszam w powietrzu swój oddech i swój
czas... na pół przezroczyście nie odczuwam listopada... tylko bezlistne gałęzie
wskazują jak artretycznym palcem oczywistą pustkę, której nie chcę zauważać...
wypchana tym, co opadło i gnić już powinno... nie zauważam...