sobota, 26 września 2015

je sius malade...

(Alexej Jawlensky)


chorobowe dni napawają zawsze mistyczną wizją boskiego stanu niemocy twórczej i wszechogarniającego tumiwisizmu... jak w siódmym dniu po ciężkiej pracy... poniedziałkowy reset zapłonie jasnym światłem umysłu... latarnia uliczna wskazuje drogę powrotną do stanu pierwotnego ostatnim podrygom liści... czas upływa wyłuskiwaniem wielości kolorowych kapsułek i wyliczonymi kroplami w bezsenne noce... łapię coraz więcej nieregularnych oddechów... zatrzymaniami wyciszam w pamięci muzykę pustych słów, recytuję poezję pożółkłych obrazów... dłonią rozpościeram pejzaż... palcem maluję wstęgi... kamieniem rzuconym w buro - smutne pole myśli zataczam kręgi kurzu... tęsknię zachłannie za słodkościami pastelowego powietrza... mgielne fantasmagorie tańczą przede mną balet ostatniej jesieni... okryta płaszczem, pasmem pierwszych tegorocznych melancholii, ciepłotą barw z najwyższego piętra strąconych... pozostawiam ślady kruchych światłocieni i niejasności... akapity fars przerwanych dotykiem cudzych dłoni... karmię się treściami byle jakich słów rzuconych na wiatr... coraz mocniej niepokoi mnie odgłos obcych kroków idących w przeciwnym kierunku do własnego oddechu... stuk stuk stuk stuk... fotelem bujanym obijam zbytnie natężenie myśli... kap kap kap kap... o parapet... liczę krople dżdżu w zaokiennym świecie... wsłuchuję się, jak do wyblakłej mnie przemawia cisza wszelkich nieobecności... wszędzie mienią się porozrzucane okruchy rzeczywistości... skrawki sumienia zawieszone na krańcach zmysłów... gdzieś w zasięgu wzroku ślepca... i na horyzoncie, jak w zasięgu dłoni... fatamorgany poranne... jesienne przeziębienia, przygnębienia i niespełniona wizja podróży... nie w ten czas, nie w tym miejscu, nie ci ludzie... 

niedziela, 20 września 2015

amber autumnus

( engels kozlov)

powracamy wspomnieniami przez las... złocą się zagajnik modrzewiowy, olchy i brzozy... pachnie... pachnie wczesną jesienią, żywicą lubuskich sosen... żadne inne podróże poza podróżami w czasie nie są dziś potrzebne... do majowych chrabąszczy, czerwcowych robaczków świętojańskich, wrześniowych pająków... w pamięci kolorujemy motylom skrzydełka, wyrywamy żądła osom... nietzsche pisał, że to, co ma spaść, należy popchnąć... więc postrącaliśmy pożółkłe liście, spadałam wraz z nimi, by starannie zagrabić je na dnie losu... jesienne pajęczyny rozrywają się i zszywają po drodze lat... domy tracą i na nowo zyskują swoje właściwości ochronne... najpierw są lasy, a potem potopy... burzliwe morza, oceany pustki i góry lodowe... i ofiary ego-titaniców zamiast bohaterowie arek, co na dnie przemieniają się w bursztyny, powoli, kawałek po kawałku... aż los na plaży zdarzeń pomaga im pozbierać się... i ponakleja na miedziane druciki... ułoży w nową kompozycję drzewek szczęścia... aż ich samych w nich samych odnajdzie ukrytych... niewidzialnymi dłońmi i bursztynową nalewką myśli rozgrzeje... żywicą serca jeszcze szczelniej wypełni... zapachem lasu powracamy do życia... złote liście drzewom odrastają... bo już tamte robaczki i tamte lata spokojnie zastygły... każde wspomnienie zasnęło zaklęte w swojej bursztynowej komnacie... bursztyny przyciągają papier, więc od losu przyciągamy białe kartki... zapisujemy wszystko złotymi literami... ku pamięci... ku szacunku... ku bogactwu dobrych kolejnych wspomnień... ku wolności... przyśniła mi się piękna starość, obudziła radosna młodość... i wieczność lasów, których już nie ma... pachnie... znowu pachnie wczesną jesienią... chodźmy na spacer póki drzewa się złocą... i cieszmy się momentem wolności spadających liści...


poniedziałek, 7 września 2015

granie pod miecionckiem

   
(maleri bjergbestigerske)
     
wyśniłam sobie tamtą noc, jestem wiedźmą... jak każda wiedźma noszę kapelusz... czarodzieju, wyskoczyłeś z niego, by wyczarować dla mnie bosy taniec w pełni... w pełni szczęścia... z gwiazdami, iskrami... migoczącymi twarzami, ciepłem dłoni, pełną rozpiętością ramion i serdecznością uśmiechów... od wschodu księżyca i zachodu słońca po zachód księżyca i wschód słońca... igrają w mojej duszy małe chochliki, jakże wesoło! dobre zbóje przygrywają, co im w sercach muzykuje! jezusicku, tamta noc miała moc śliwowicy pitej z góralami! i delikatność stóp pląsających po wilgotnej trawie... wrażliwość dziewięciu sił... przenikliwą czułość płynącą z ludowych białych pieśni... tańczmy w blasku księżyca, żywego ognia, w nieskończonym blasku wszystkich par oczu... w oparach magicznych eliksirów... w górach jest się bliżej świecących skarbów i boskich tajemnic nieba... wszystko odczuwa się bardziej, wszystko dzieje się bardziej... coraz mocniej wierzę... wierzę w przeznaczenie, w nieprzypadkowość kolei losu, w intuicję, w lekcje i w karmę... w to, że drogę mam wyznaczoną niewidzialnym palcem... czas na jej przebycie wydaje się być nieograniczony... niektóre odcinki tej drogi przecież można pokonać w pięć godzin, pomimo że przejście ich zajmuje pięć razy krócej... nie spieszmy się, róbmy przystanki co dwieście metrów, by pobyć po prostu dłużej... by dłużej popatrzeć w czyjeś oczy, rozejrzeć się wkoło i trochę za siebie... już wiem, że strome podejścia są idealną okazją, by złapać kogoś za rękę... by nie męczyć się samemu... by nabrać pewności, że z kimś jest łatwiej, jest raźniej... nauczyłam się żyć krótkimi dystansami, z zapowiadającymi je snami, zbiegami okoliczności i deja vu... na wszystko, co wyśnione przychodzi odpowiedni czas... czarodzieju, nowy – stary przyjacielu, wszystko zaczyna się od wschodu... księżyca, a potem słońca... w dogasających ogniskach... tańczmy na promieniach wschodzącego słońca, jak na linie nad przepaścią... i na rozstajach tak, jak dobre zbóje nam zagrają... przecież to także nasza jest muzyka...