(Alexej
Jawlensky)
chorobowe
dni napawają zawsze mistyczną wizją boskiego stanu niemocy twórczej i
wszechogarniającego tumiwisizmu... jak w siódmym dniu po ciężkiej pracy...
poniedziałkowy reset zapłonie jasnym światłem umysłu... latarnia uliczna
wskazuje drogę powrotną do stanu pierwotnego ostatnim podrygom liści... czas
upływa wyłuskiwaniem wielości kolorowych kapsułek i wyliczonymi kroplami w
bezsenne noce... łapię coraz więcej nieregularnych oddechów... zatrzymaniami
wyciszam w pamięci muzykę pustych słów, recytuję poezję
pożółkłych obrazów... dłonią rozpościeram pejzaż... palcem maluję
wstęgi... kamieniem rzuconym w buro - smutne pole myśli zataczam
kręgi kurzu... tęsknię zachłannie za słodkościami pastelowego
powietrza... mgielne fantasmagorie tańczą przede mną balet ostatniej
jesieni... okryta płaszczem, pasmem pierwszych tegorocznych melancholii,
ciepłotą barw z najwyższego piętra strąconych... pozostawiam ślady kruchych
światłocieni i niejasności... akapity fars przerwanych dotykiem cudzych
dłoni... karmię się treściami byle jakich słów rzuconych na wiatr...
coraz mocniej niepokoi mnie odgłos obcych kroków idących w przeciwnym kierunku
do własnego oddechu... stuk stuk stuk stuk... fotelem bujanym obijam
zbytnie natężenie myśli... kap kap kap kap... o parapet... liczę krople dżdżu w
zaokiennym świecie... wsłuchuję się, jak do wyblakłej mnie przemawia cisza
wszelkich nieobecności... wszędzie mienią się porozrzucane okruchy
rzeczywistości... skrawki sumienia zawieszone na krańcach zmysłów...
gdzieś w zasięgu wzroku ślepca... i na horyzoncie, jak w zasięgu dłoni...
fatamorgany poranne... jesienne przeziębienia, przygnębienia i niespełniona
wizja podróży... nie w ten czas, nie w tym miejscu, nie ci ludzie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz