niedziela, 17 lipca 2016

le village

(margaret bobb)


wieczory pachniałyby ciepłem… zrywałabym maliny, truskawki, czarne porzeczki i poziomki… dookoła domu kolejno kwitłyby forsycja, bez i jaśmin... w ogrodzie rosłyby mięta, lubczyk, oregano, majeranek, tymianek i bazylia… szczypiorek, sałata, buraczki… groch i fasola wspinałyby się hen… nie, nie kosiłabym trawy… dziko zdobiłyby ją stokrotki, fiołki, niezapominajki, koniczyna i mlecze… kotek polujący na zielone źdźbła... hodowałabym jedną owcę i jedną kozę, dwie gąski i kurki zielononóżki, a i kogut by się przydał… szczęśliwy dom ten, w którym myszy i pająki są… i gniazdo bocianie... czerpanie wody ze studni życzeń… zawiesiłabym huśtawkę na drzewie… dziecięcy stateczek z orzechowej łupinki zatonął w przydrożnej kałuży... a w dali widać dachy drewnianych chałupinek... kołtunią się zapachy gleby, drewna i siana... w refrenie wrastania korzeni w ziemię słychać cerkiewne modlitwy... brzęczą muchy... trzeszczy radio, trzeszczy drewniana podłoga, trzeszczy rzeczywistość… trzeszczą kroki biednego powsinogi... a kapelusz byłby słomkowy...