poniedziałek, 19 października 2015

parapluie

         
(bez jozwiak)

proszę pana... pan się ukrył w swoim świecie piętro pode mną... puste krzesła wskazują nam nasze miejsca... rozpadał się deszcz, rozpadło się lato... nie mogliśmy dłużej tak sobie siedzieć... niekorzystne warunki... coś u mnie pękło... mam kolejną awarię w domu... zalewam pana, jak na sąsiadkę przystało... ja zalewam pana, a pan nic z tego sobie nie robi... przecież wie pan, że mam dziurawy sufit i potłuczoną podłogę, więc się pan nie dziwi... zalałam pana potokiem słów, ale pan po prostu otworzył parasol... i siedzi spokojnie na swojej ulubionej kanapie... pan patrzy w tę ścianę tak, jak patrzy się w dal... patrzę przez okno na nasze podwórko... siedzieliśmy przy tamtym blaszanym stoliku i w ciepłe wieczory piliśmy do późna kawę... tam na stoliku jeszcze stoją puste filiżanki, nasza mała obecność... widzę nas w spóźnieniu kelnera... dzięki nieszczelnościom przyszła pora parasoli i ukrywania pod nimi prawdziwego znaczenia... proszę pana, od parasoleil do parapluie... od lata do jesieni... od sufitu do podłogi... nie mokniemy od sensów...

wtorek, 6 października 2015

le train

(fot. internet)

bywam... o trzy dni za krótko, o trzy lata za długo... o trzy kroki za blisko, o trzysta kilometrów za daleko... o trzy zdania za mało, o trzy słowa za dużo... o trzy stacje nie w tym kierunku... dorzucam swoje trzy grosze do trzech razy sztuka... mam zarezerwowane miejsce w trzecim wagonie, jak na trzeciej planecie od słońca... spakowałam się w ozdobny papier, zawiązałam kokardkę... i opakowałam się w oczekiwanie na rozpakowanie...  bo przyszedł czas oczekiwań i znaków zapytania... drażniących przeciągów... drążących wieczorów i drążącego milczenia... długich pociągów i długich tuneli... zastanowień i podumań z twarzą przyklejoną do szyby... w ciepłym przedziale, w niepodziale zdań nadmiernie złożonych... piętrzących się szczytów, litych skał już zaraz oprószonych śniegiem... siedzę spokojnie i patrzę przez okno w dół, w tę górską przepaść... spuszczam głowę i idąc patrzę pod nogi... szeleszczą czerwone liście pod butami... jesienne drobiazgi i drobne zmiany kolei... piętrzą się koleiny codzienności... postoję do późna w kolejce po bilet... po raz trzeci czerwoną kolejką w grudniu wjadę pod rodzinną choinkę...