środa, 2 grudnia 2015

livres - czyli do zabawy przystąp

(sally rosenbaum)


zainspirowana wrocławskim placem solnym i z odrobiną czasu wolnego w pociągu powrotnym do warszawy:


czerwona róża, czyli mój ulubiony klasyk... „Mały Książę”... ale byłoby to zbyt oczywiste, pierwsze się na myśl nasuwa... Flauberta „Szkoła uczu攄Trzy baśnie”... tak! zdecydowanie Flaubert!


lawenda, czyli książka tak nudna, że przy jej czytaniu zasypiam... nie lubię zapachu lawendy, który mnie odstrasza tak, jak odstrasza mole... te książkowe od czytania nudnych książek... znudzona rzucam w kąt i nie wracam, tytułu nie zapamiętuję... chociaż aż takim molem książkowym, muszę się przyznać, ostatnio raczej nie jestem...


plac solny pełen kwiatów, czyli książki, których bohaterowie ciągle się przemieszczają... ukochana moja seria z okresu podstawówki: „Tomek na czarnym lądzie”„Tomek na tropach Yeti”„Tomek wśród kangurów”... wszystkie one!! (czyli takie jesienne podróże sentymentalne mnie naszły)


nasturcje, czyli książki, którym poświęca się wciąż za mało uwagi – nasturcje to takie delikatne jadalne kwiatuszki... a za mało zjada się książek… poezji i to niezaprzeczalnie, więc zgadzam się z Sunrise i Wszystkimi Innymi


plastikowe kwiaty doniczkowe w domu, czyli książki niesłusznie popularne... poradniki, te w „amerikan stajlu” autorstwa celebrytów... chociaż nie wiem, czy są nadal popularne, ale kiedyś były... jak kwiatki plastikowe.. chociaż w ikei widziałam, że te wracają do łask! o nie!


orchidea, czyli książka, przy której trzeba przebrnąć przez pierwsze rozdziały, aby akcja się rozwinęła... Tomasz Mann „Doktor Faustus”... by doczekać się obiecanego w recenzjach „etycznego wymiaru sztuki literackiej” trzeba przebrnąć przez nieetyczną kompozycję zdań wielokrotnie i jeszcze po wielokroć złożonych... trzeba przebrnąć przez pierwsze cztery, z tego co pamiętam, strony (przebrnąć jest słowem kluczem)... potem jest obiecana "etyka literacka" w pięknym stylu... a książka która mnie znudziła już po drugim rozdziale, odbiera mi apetyt na kolejne... a tym samym odkładam ją na bok i często już do niej nie wracam... i zapominam o niej... 


niezapominajki, czyli książki, które czytano mi na dobranoc, gdy byłam mała... „7 duszków tęczy” (pamiętam, jak dziś... na podstawie tej bajki zrobiłam niedawno konkursową inscenizację z dziećmi dla dzieci – taka była inspirująca)... „Klechdy domowe” (głównie baśnie góralskie, czyli te z pierwszej części, do kaszubskich z ostatniej chyba nigdy nie dotarłam)... „Podróże Guliwera” (ta książka służyła mi do nauki czytania, ale była tak często mi czytana, że znałam ją na pamięć, więc zamiast składać literki – recytowałam)


fiołki, czyli moja ulubiona lekka lektura... Salvador Dali „Dziennik geniusza” i „Moje sekretne życie”… przez porównania i dzięki poczuciu humoru ( mogę do nich wracać nieustannie)


czarny tulipan, czyli książka, która zamroziła mi krew w żyłach... „Kamień cierpliwości” Atiq Rahimi... nie czytam thrillerów, horrorów, kryminałów... a w tej książce psychologicznie, kulturowo ciarki przeze mnie przeszły...


suche badyle, czyli co przeczytałam w ostatnich tygodniach... ok. 30 regulaminów konkursów grantowych... każdy z nich po ponad 150 stron.. dobrze, że nikt nie wpadł na pomysł, by je oprawiać ;) stąd też opóźnienie w odpowiedzi na powyższe pytania...


i teraz powinnam wyznaczyć dalej.. kto by na pytania odpowiedział... hmm... a może sami się zgłoście ;) zapraszam do łańcuszka wszystkich! 


środa, 25 listopada 2015

le diaphanéité

(ludmila karol)

wypycham się kolorami... zbieram w sobie te, co już opadły... ubiegam gnijący listopad... wolnymi przestrzeniami przepuszczam światło... kawałki nieba na wylot przelatują przeze mnie... nie zauważam... przepuszczam dni przez palce... niezauważenie... chmury przepływają przeze mnie... wtapiam się w tło licząc na to, że listopad mnie nie zauważy... udaję, że mnie nie ma będąc wszędzie po trochu... gdzieś coś chwytam... gdzieś kogoś spotykam... wszystko niknie... nie liczę dni... nie liczę ludzi... już nie liczę... listopadowe znicze tlą się jeszcze cicho przezroczystym światłem... w zawiesistym powietrzu gęstnieje przezroczysty czas... przezroczyste dni gonią się nawzajem... wtapiam się w nie... pozwalam sobie przeniknąć przez wilgotne niebo i przeniknąć niebu... z głową w ciężkich chmurach, a wczesnymi rankami we mgle błądzę gdzieś i którędyś... odpuszczam, opuszczam... przepuszczam okazje... tak przypuszczam... przypuszczam, że... sama nie wiem, bo ten listopad nie definiuje... więc szybko, byle niezauważenie, nie zdążywszy ograniczyć znaczeniami... wsiadając do kolejnych pociągów... przepuszczając czas w rozjazdach, w gonitwie myśli... uciekając przed znaczeniem... omijając wszystkie sensy... przepuszczając światło przez wolne przestrzenie na wylot... a w listopadzie tak go niewiele... wypchana kolorami, przezroczami... zawieszam w powietrzu swój oddech i swój czas... na pół przezroczyście nie odczuwam listopada... tylko bezlistne gałęzie wskazują jak artretycznym palcem oczywistą pustkę, której nie chcę zauważać... wypchana tym, co opadło i gnić już powinno... nie zauważam...

poniedziałek, 19 października 2015

parapluie

         
(bez jozwiak)

proszę pana... pan się ukrył w swoim świecie piętro pode mną... puste krzesła wskazują nam nasze miejsca... rozpadał się deszcz, rozpadło się lato... nie mogliśmy dłużej tak sobie siedzieć... niekorzystne warunki... coś u mnie pękło... mam kolejną awarię w domu... zalewam pana, jak na sąsiadkę przystało... ja zalewam pana, a pan nic z tego sobie nie robi... przecież wie pan, że mam dziurawy sufit i potłuczoną podłogę, więc się pan nie dziwi... zalałam pana potokiem słów, ale pan po prostu otworzył parasol... i siedzi spokojnie na swojej ulubionej kanapie... pan patrzy w tę ścianę tak, jak patrzy się w dal... patrzę przez okno na nasze podwórko... siedzieliśmy przy tamtym blaszanym stoliku i w ciepłe wieczory piliśmy do późna kawę... tam na stoliku jeszcze stoją puste filiżanki, nasza mała obecność... widzę nas w spóźnieniu kelnera... dzięki nieszczelnościom przyszła pora parasoli i ukrywania pod nimi prawdziwego znaczenia... proszę pana, od parasoleil do parapluie... od lata do jesieni... od sufitu do podłogi... nie mokniemy od sensów...

wtorek, 6 października 2015

le train

(fot. internet)

bywam... o trzy dni za krótko, o trzy lata za długo... o trzy kroki za blisko, o trzysta kilometrów za daleko... o trzy zdania za mało, o trzy słowa za dużo... o trzy stacje nie w tym kierunku... dorzucam swoje trzy grosze do trzech razy sztuka... mam zarezerwowane miejsce w trzecim wagonie, jak na trzeciej planecie od słońca... spakowałam się w ozdobny papier, zawiązałam kokardkę... i opakowałam się w oczekiwanie na rozpakowanie...  bo przyszedł czas oczekiwań i znaków zapytania... drażniących przeciągów... drążących wieczorów i drążącego milczenia... długich pociągów i długich tuneli... zastanowień i podumań z twarzą przyklejoną do szyby... w ciepłym przedziale, w niepodziale zdań nadmiernie złożonych... piętrzących się szczytów, litych skał już zaraz oprószonych śniegiem... siedzę spokojnie i patrzę przez okno w dół, w tę górską przepaść... spuszczam głowę i idąc patrzę pod nogi... szeleszczą czerwone liście pod butami... jesienne drobiazgi i drobne zmiany kolei... piętrzą się koleiny codzienności... postoję do późna w kolejce po bilet... po raz trzeci czerwoną kolejką w grudniu wjadę pod rodzinną choinkę...



sobota, 26 września 2015

je sius malade...

(Alexej Jawlensky)


chorobowe dni napawają zawsze mistyczną wizją boskiego stanu niemocy twórczej i wszechogarniającego tumiwisizmu... jak w siódmym dniu po ciężkiej pracy... poniedziałkowy reset zapłonie jasnym światłem umysłu... latarnia uliczna wskazuje drogę powrotną do stanu pierwotnego ostatnim podrygom liści... czas upływa wyłuskiwaniem wielości kolorowych kapsułek i wyliczonymi kroplami w bezsenne noce... łapię coraz więcej nieregularnych oddechów... zatrzymaniami wyciszam w pamięci muzykę pustych słów, recytuję poezję pożółkłych obrazów... dłonią rozpościeram pejzaż... palcem maluję wstęgi... kamieniem rzuconym w buro - smutne pole myśli zataczam kręgi kurzu... tęsknię zachłannie za słodkościami pastelowego powietrza... mgielne fantasmagorie tańczą przede mną balet ostatniej jesieni... okryta płaszczem, pasmem pierwszych tegorocznych melancholii, ciepłotą barw z najwyższego piętra strąconych... pozostawiam ślady kruchych światłocieni i niejasności... akapity fars przerwanych dotykiem cudzych dłoni... karmię się treściami byle jakich słów rzuconych na wiatr... coraz mocniej niepokoi mnie odgłos obcych kroków idących w przeciwnym kierunku do własnego oddechu... stuk stuk stuk stuk... fotelem bujanym obijam zbytnie natężenie myśli... kap kap kap kap... o parapet... liczę krople dżdżu w zaokiennym świecie... wsłuchuję się, jak do wyblakłej mnie przemawia cisza wszelkich nieobecności... wszędzie mienią się porozrzucane okruchy rzeczywistości... skrawki sumienia zawieszone na krańcach zmysłów... gdzieś w zasięgu wzroku ślepca... i na horyzoncie, jak w zasięgu dłoni... fatamorgany poranne... jesienne przeziębienia, przygnębienia i niespełniona wizja podróży... nie w ten czas, nie w tym miejscu, nie ci ludzie... 

niedziela, 20 września 2015

amber autumnus

( engels kozlov)

powracamy wspomnieniami przez las... złocą się zagajnik modrzewiowy, olchy i brzozy... pachnie... pachnie wczesną jesienią, żywicą lubuskich sosen... żadne inne podróże poza podróżami w czasie nie są dziś potrzebne... do majowych chrabąszczy, czerwcowych robaczków świętojańskich, wrześniowych pająków... w pamięci kolorujemy motylom skrzydełka, wyrywamy żądła osom... nietzsche pisał, że to, co ma spaść, należy popchnąć... więc postrącaliśmy pożółkłe liście, spadałam wraz z nimi, by starannie zagrabić je na dnie losu... jesienne pajęczyny rozrywają się i zszywają po drodze lat... domy tracą i na nowo zyskują swoje właściwości ochronne... najpierw są lasy, a potem potopy... burzliwe morza, oceany pustki i góry lodowe... i ofiary ego-titaniców zamiast bohaterowie arek, co na dnie przemieniają się w bursztyny, powoli, kawałek po kawałku... aż los na plaży zdarzeń pomaga im pozbierać się... i ponakleja na miedziane druciki... ułoży w nową kompozycję drzewek szczęścia... aż ich samych w nich samych odnajdzie ukrytych... niewidzialnymi dłońmi i bursztynową nalewką myśli rozgrzeje... żywicą serca jeszcze szczelniej wypełni... zapachem lasu powracamy do życia... złote liście drzewom odrastają... bo już tamte robaczki i tamte lata spokojnie zastygły... każde wspomnienie zasnęło zaklęte w swojej bursztynowej komnacie... bursztyny przyciągają papier, więc od losu przyciągamy białe kartki... zapisujemy wszystko złotymi literami... ku pamięci... ku szacunku... ku bogactwu dobrych kolejnych wspomnień... ku wolności... przyśniła mi się piękna starość, obudziła radosna młodość... i wieczność lasów, których już nie ma... pachnie... znowu pachnie wczesną jesienią... chodźmy na spacer póki drzewa się złocą... i cieszmy się momentem wolności spadających liści...


poniedziałek, 7 września 2015

granie pod miecionckiem

   
(maleri bjergbestigerske)
     
wyśniłam sobie tamtą noc, jestem wiedźmą... jak każda wiedźma noszę kapelusz... czarodzieju, wyskoczyłeś z niego, by wyczarować dla mnie bosy taniec w pełni... w pełni szczęścia... z gwiazdami, iskrami... migoczącymi twarzami, ciepłem dłoni, pełną rozpiętością ramion i serdecznością uśmiechów... od wschodu księżyca i zachodu słońca po zachód księżyca i wschód słońca... igrają w mojej duszy małe chochliki, jakże wesoło! dobre zbóje przygrywają, co im w sercach muzykuje! jezusicku, tamta noc miała moc śliwowicy pitej z góralami! i delikatność stóp pląsających po wilgotnej trawie... wrażliwość dziewięciu sił... przenikliwą czułość płynącą z ludowych białych pieśni... tańczmy w blasku księżyca, żywego ognia, w nieskończonym blasku wszystkich par oczu... w oparach magicznych eliksirów... w górach jest się bliżej świecących skarbów i boskich tajemnic nieba... wszystko odczuwa się bardziej, wszystko dzieje się bardziej... coraz mocniej wierzę... wierzę w przeznaczenie, w nieprzypadkowość kolei losu, w intuicję, w lekcje i w karmę... w to, że drogę mam wyznaczoną niewidzialnym palcem... czas na jej przebycie wydaje się być nieograniczony... niektóre odcinki tej drogi przecież można pokonać w pięć godzin, pomimo że przejście ich zajmuje pięć razy krócej... nie spieszmy się, róbmy przystanki co dwieście metrów, by pobyć po prostu dłużej... by dłużej popatrzeć w czyjeś oczy, rozejrzeć się wkoło i trochę za siebie... już wiem, że strome podejścia są idealną okazją, by złapać kogoś za rękę... by nie męczyć się samemu... by nabrać pewności, że z kimś jest łatwiej, jest raźniej... nauczyłam się żyć krótkimi dystansami, z zapowiadającymi je snami, zbiegami okoliczności i deja vu... na wszystko, co wyśnione przychodzi odpowiedni czas... czarodzieju, nowy – stary przyjacielu, wszystko zaczyna się od wschodu... księżyca, a potem słońca... w dogasających ogniskach... tańczmy na promieniach wschodzącego słońca, jak na linie nad przepaścią... i na rozstajach tak, jak dobre zbóje nam zagrają... przecież to także nasza jest muzyka... 


wtorek, 25 sierpnia 2015

joanna

(Marcin K. :) )


najbardziej lubię zapach dymu we włosach... taniec przy ognisku... jesienny trans... czuję się wtedy bosą iskrą... boską chwilą plączę się wśród pierwszych wrzosów, jak pierwsze nici babiego lata... plączę się w zbyt długiej spódnicy... plotę wianki, plotę trzy po trzy, wydawałoby mi się... tańczę, jak natchniona... może należy żyć takimi iluzjami... poleciałabym z ptakami, hen górami... rozpuszczam włosy na wietrze, ale to wszystko bardzo za mało...  joanna... to imię zawsze kojarzyć się będzie z ogniem... z nieziemskim zapałem, odwagą, pięknym uporem, z gorącym sercem, z czerwienią losu... mam na imię joanna... to uskrzydla, to imię wznosi... karmię się romantycznymi ideami i wyśnioną ambrozją... podejmuję kolejne próby, lecz potyczka potyczce nierówna, a chaos wszędzie taki sam... joanny igrają z iskrami... wszystko w słusznej sprawie, dobrej przecież wierze...  więc zakładam czerwone szpilki, czerwone paznokcie, czerwone usta... upinam włosy... przywdziewam tę miejską zbroję... szpilki, jak czekan wbijają się w szklane wieżowce, jak w zamarznięte wodospady... chcę walczyć, skrzydeł nie chowając... czerwony kapelusz jest jak hełm rycerski... kwietna, wyobrażona woaleczka mą przyłbicą... tarczę utkały dla mnie jesienne pająki... a moje serce to jeszcze za mało... nie potrafiłam obronić skrzydeł... 

czwartek, 20 sierpnia 2015

une tasse d' amour

( pierre - auguste renoir)


dziś jestem filiżanką... jestem filiżanką oczekującą pierwszego podwieczorku, jak pierwszego spotkania, pierwszego pocałunku... choć tyle już ich za mną... wczoraj byłam włóczykijem w poszukiwaniu straconego czasu... małą mi z zielonego wzgórza... alicją w sklepach pachnących cynamonem... dziś z fusów próbuję narysować baranka... zmęczyłam się poszukiwaniami oswojonego lisa... zgubiłam się wśród tańczących wiewiórek łazienkowego parku... dziś jestem filiżanką, jeszcze ciepłą ale już pustą... po herbacie pośpiesznie i zbyt wcześnie wypitej przez kapelusznika... proszę pana, naleje pan jeszcze herbaty... w porę... dziękuję... zatańczy pan wśród parzonych, jeszcze zielonych liści... tak, z tą panią w czerwonym kapeluszu... złote mimozy zakwitły, choć lato trwa... w ten wieczór jeszcze ciepły, choć słońce coraz mniejsze, mieszczę się w pana dłoniach... herbata w filiżance ma kształt, smak i kolor zachodzącego słońca... proszę podać filiżankę... z rąk do rąk... z rąbka do ust... z przyjemnością z ust po palce dłoni... wspomnienie majowego jaśminu uderza do głowy... uchylmy rąbków moich tajemnic... przekartkujmy mnie... koronka po koronce... płatek po płatku... łyk po łyku... czy pamięta pan te obrazki z dzieciństwa? kręcące się filiżanki disneylandu... pierwsze romantyczne, zupełnie niewinne marzenia... kręćmy się w nich dalej... zakochujmy się w nich dalej... dalej i dalej... niby do przodu, a przecież wciąż kręcimy się w kółko... bo każdy następny łyk herbaty wydaje się pierwszym...  jest pierwszym niepowtarzalnym dotykiem i zapachem dobrze znanej historii... opowiadanej ciągle i na nowo... czasem tylko w pośpiechu i niewczas... niezbyt dbale przed lub po... a przecież już czas na herbatę... bez morału... i bez jakiegokolwiek end'u... wirujmy zamieszani łyżeczką... bez końca... 

wtorek, 11 sierpnia 2015

le ciel d'août...


(fot. internet)


przyjacielu, sierpniowe noce znowu rozbłyskują naszymi życzeniami, świetlistymi szansami prosto z nieba... przez dłuższy czas pomagaliśmy urzeczywistnić się tamtym, by dziś móc wymarzyć sobie nowe, choć tak bardzo podobne do tych starych... starymi fotografiami łatamy dziury w niebie, pozostałe po spadających gwiazdach... każde nasze marzenie odbija się światłem w kosmosie... jesteśmy stamtąd... z daleka i z bliska... z wczoraj i z jutra... dziś lecimy, w pośpiechu łapiemy ogony kolejnych rozpędzonych komet... przed nami obce strony, przeciwległe kierunki, nieznane galaktyki... odnajdujemy się wzajemnie tylko wśród tego, co dla nas niezmiennie ważne... wśród tego, co musimy mieć przy sobie, choć jest tak daleko... w ciepłych myślach, po nocach układamy puzzle z namiastek... potrzebujemy ich do potwierdzenia, dla pewności, do wyobrażenia sobie całości... tej przewidywalnej, wiecznej, codziennej, aktualnie nieaktualnej... spośród pól, wzdłuż rzeki, z dawnego sierpnia... pojedźmy hen za miasto... hen w to sierpniowe niebo.... wymarzmy dla siebie kolejny beatiful dream na kolejne lata wędrówek po świecie... a potem znów spotkajmy się w pamięci, w tej małej luce pozostałej po spadającej gwieździe... niezapowiedzianie, zupełnie zwyczajnie,  jakby nigdy nic... jak zawsze...

środa, 5 sierpnia 2015

moi souris

(fot. internet)

przez moment odnalazłam swoje miejsce na ziemi, tak pomiędzy... pomiędzy dwoma śpiącymi kotami... pomiędzy dociekliwymi kocimi wąsami... w tajemnicy, w błogostanie tym szarzeję, spokojnieję, w popielatym szlafroku nabieram wewnętrznej elegancji... dyskretnie wtapiam się w równe pomrukiwanie... głaszczę, lecz już nigdy więcej pod włos... już nie drażnię się, oswajam się... oswajanie się z kotem, jest po trochu oswajaniem się z samą sobą... z indywidualnością, tą nieprzewidywalną, a coraz silniejszą pewnością... pomiędzy czujnymi uszami, pazurami... bo kiedy koty śpią, życie harcuje... ale tym razem beze mnie... dostojnieję w zbyt szerokich skarpetach, z odkrytymi kolanami... na przyziemnym tronie, w oparciu kocich łap... już nie wygryzam dziur w ścianie, nie potrzebuję dziur w serze... nie szukam dziur w całym... 


poniedziałek, 27 lipca 2015

l' éveil

(fot. internet)

pobawmy się snami... we śnie byłam listem w butelce, dryfującym w poszukiwaniu stałego lądu... ze słońcem bawiłam się w chowanego... przez noc szukałam go w nieśmiałych światłach mniejszych gwiazd, by, jak co rano, ono zaskoczyło mnie... szukasz mnie po omacku, w blasku księżyca, w blasku swych oczu... szukasz? to miało być przypadkowe spotkanie gdzieś po drodze... po drodze ze słońcem... po drodze pisanych i z rozmachem skreślanych słów...  przechodzą bose stopy, znikają kolejne ślady na piasku... przechodząc przypadkiem, czasem popatrz pod nogi, obejrzyj się czasem... odnajdź mnie... czasem... przeczytaj pod słońce, to co pokreślone... słońce nas poprowadzi promieniami i liniami przekreśleń, jak lalkarz swoje kukiełki w teatrze... kiedy nasze spojrzenia spotkają się, już nie schowamy się przed sobą... już nie schowamy nieśmiało przed sobą wzroku... już nie schowamy wstydliwie głów w ramiona... już nie schowamy głów w piasek... każdego poranka będziemy spieszyć się na wschód słońca... będziemy patrzeć prosto w jego środek i choć nie będzie raziło... oczy będziemy mrużyć z przyzwyczajenia...

niedziela, 19 lipca 2015

dans le jardin

(Harold Harvey)

jesteś moimi oczami, moją wygodą w sposobie oglądania świata... moimi okularami korekcyjnymi... jesteś moim magicznym ogrodem, nowo bijącym sercem... domem, w którym jestem, kiedy mnie nie ma, a lubię nie być... zatapiam się w twojej miękkości... jesteś nadzieją, masz oczy pełne zielonej tęsknoty.... twoje progi przekraczam, spaceruję boso, by od stóp poczuć ten świat... kroki stają się czułe... każdą komórką ciała cię czuję, przepływasz... w sercu rozkwitasz nieśmiałymi dźwiękami, muzyką tylko po trochu napisanych słów... w głowie jesteś tą najcichszą nieograniczoną przestrzenią... bezpieczną na wskroś, własną, tylko przeze mnie naruszoną ciszą... jesteś światłem poranka, świeżym łykiem powietrza, wodą niezmąconą... rozpoczętą myślą, niedokończonym wierszem, przypadkowo otwartą książką, jeszcze niepogniecionym łóżkiem, niedopitą kawą... ucieczką w pośpiechu z rzeczywistości… wrastam w ciebie, zrastam się z tobą, powoli zarastamy... aż z delikatności zamykanych powiek wiatr poderwie rzęsy do trzepotu... 

czwartek, 16 lipca 2015

chez toi ... chez nous

(www.yuyek.com)

rzuć we mnie swoim kolorem, nie wahaj się... rzuć - poznam cię bliżej, rozpoznam po twojej sile... zapełnij mój fragment fragmentem swojej wyobraźni... rzuć – od ściany nie wszystko się odbija... poznasz siebie po kolorach i kształtach swoich uderzeń... panta rhei... przypadkowość kolejnych warstw z czasem przeleje się w harmonijne ombre dobrych wspomnień... z czasem zblednę, złagodnieję... ale teraz farby przelewają się przez twoje palce... nie bój się, pozostaw na mnie swój ślad... we mnie przez moment i na zawsze... tak trwały... jesteś sercem tego wnętrza... uderzaj! dla ciebie na moment i dla mnie na długo... stanę się! stanę się niebanalnym kawałkiem twojego świata... aż ożyję... o żyję! poplam mi życie – śmiało! z kawałkiem ciebie nie będę tak bardzo sama pomiędzy swoimi ramionami... ramionami kątów cię otaczam... sobą cię otulam... w kącie też postaw kawałek siebie... ależ nie! nie za karę!... kąty też będą chciały tęsknić... kąciki moich oczu.. kąciki moich ust... ściany mają uszy... powiedz głośno, co cię zachwyca i rzuć we mnie kolorami tych zachwytów! aż stanę się wyrazem twojego entuzjazmu! strugi twoich wielobarwów będę spijała z czystego i niepohamowanego pragnienia... twoimi kolorami nasiąknę... przesiąknę do najgłębszych warstw tynku i głębiej, do szpiku kości... 

poniedziałek, 13 lipca 2015

un havre


czasem licho już mi szepcze samo: lepiej, by ktoś chodził za tobą i w odpowiednim momencie łapał za rękę, mówiąc: pomyśl zanim pognasz do przodu tak, jak licho ci szepcze... paradoksy są iście zabawne - w komedii życia codziennego empirycznie umacniam się w przekonaniach... kiedy biorę życie na poważnie, okazuje się ono niezłym żartem, więc gramy sobie z tym moim życiem na nosach dopóki nam się nie poucierają... a ogólnie co u mnie? trudno powiedzieć, nie wiem, jestem nie na bieżąco... projektuję wizje, plotę sieci, zaciskam węzełki, rozsupłuję supełki... czasem walczę z czasem, czasem wygrywam, a czasem nie odnajduję (się w) czasowości... i chociaż wtedy beztroska jest w kolorze full i w tonie light, nurtuję się na wskroś pytaniami pokroju: co by było, gdyby Ikar miał latający dywan zamiast lichych skrzydeł? pióra - oczywiście to nie jest odpowiedź, ale zaklinacze snów przyozdabiam tymi wyrwanymi ze sroczych ogonów... gdzieś pomiędzy wdechami i wydechami, gdzieś pomiędzy „myślę, więc jestem”, a „czuję więc jestem” masuję powietrze... oby mniej napięć w atmosferze, lato lubi grzmieć... klasyczne pas de bourrée i tak nie nada szyku temu, co po drodze w chaotycznych akordach cygańskiego taboru... może by jednak uczynić z życia dzieło sztuki? zacznę od konsekwentnego wydeptywania wielobarwnych ścieżek, ale nigdy w czarnych butach, a skończę na wyjątkowości obietnic, które falują letnimi sukienkami w kolorze dojrzałych truskawek... konwenanse tu nie pasują... coraz częściej myślę o niecodzienności i wznoszeniu się na palcach, o wyciąganiu ku górze dłoni, o chwytaniu chwil, łapaniu lekkiego oddechu... o przypływach zieleni, odpływach błękitów...

niedziela, 12 lipca 2015

en bord de mer

(janet hill)

czasami latem spaceruję po swojej głowie tak, jak spaceruje się po plaży... przechadzam się lekko: czasami z lampką białego wina, czasami z kubkiem zielonej herbaty, a czasami prowadzi tańczący dym waniliowego papierosa... w międzyczasie ciszę rozdziera krzyk mew, szum fal... czasami w wyobraźni głaszczę lisa... i zatapiając dłoń w jego futrze wyobrażam sobie, że nie ma pór roku, nie ma podziałów na dni i noce.. trochę to smutne nie móc oglądać zachodów słońca, choć tak samo smutne jest ich oglądanie.. constans: nie ma wyznaczników do strojenia się w ramy liczbowe upływających godzin, dni i lat... mam tylko jeden mój kalendarz i tylko jeden mój zegar – na całe jedno moje życie... a wszystko inne dzieje się w międzyczasie przewracania moich kart, drobnych regulacji wskazówek mojego bycia... z podziałów na mniejsze pozostaje zbieranie ładnych myśli, małych zachwytów, pastelowych wspomnień... to jak zbieranie muszelek: tych maleńkich, białych i różowych, porozrzucanych gdzieś przy brzegu, pomiędzy kamieniami... to, co ładne zawsze jest blisko... o tym, co ładne – milczę, zaskakująco milczę... bo to wszystko nic wielkiego, o subtelnościach milczy się najładniej... czasami lubię być infantylna i tak dziecięco naiwna… czasami to przyjemne... czasami wyobrażam sobie, że mieszkam w małym czerwonym domku nad morzem, z białym kotkiem z różowym mokrym noskiem i z różowymi poduszeczkami u łapek... le chat.. cisza.. sza... trunek kończy się, papieros gaśnie... zegar tyka, a kot z lisem polują na kukułkę...