(margaret
bobb)
wieczory pachniałyby ciepłem… zrywałabym maliny, truskawki, czarne
porzeczki i poziomki… dookoła domu kolejno kwitłyby forsycja, bez i jaśmin... w
ogrodzie rosłyby mięta, lubczyk, oregano, majeranek, tymianek i bazylia…
szczypiorek, sałata, buraczki… groch i fasola wspinałyby się hen… nie, nie
kosiłabym trawy… dziko zdobiłyby ją stokrotki, fiołki, niezapominajki,
koniczyna i mlecze… kotek polujący na zielone źdźbła... hodowałabym jedną
owcę i jedną kozę, dwie gąski i kurki zielononóżki, a i kogut by się przydał…
szczęśliwy dom ten, w którym myszy i pająki są… i gniazdo bocianie... czerpanie
wody ze studni życzeń… zawiesiłabym huśtawkę na drzewie… dziecięcy stateczek z
orzechowej łupinki zatonął w przydrożnej kałuży... a w dali widać dachy
drewnianych chałupinek... kołtunią się zapachy gleby, drewna i siana... w
refrenie wrastania korzeni w ziemię słychać cerkiewne modlitwy... brzęczą
muchy... trzeszczy radio, trzeszczy drewniana podłoga, trzeszczy rzeczywistość…
trzeszczą kroki biednego powsinogi... a kapelusz byłby słomkowy...